pączki z Górczewskiej

Pączki z Górczewskiej – pozytywne historie z warszawskiej Woli

W dawnej Kolonii Wawelberga jest miejsce, które od rana kusi zapachem świeżych pączków – przy Górczewskiej 15 na warszawskiej Woli mieści się legendarna pracownia cukiernicza “Zagoździński”. Pączki z Górczewskiej pełne są nie tylko nadzienia, ale i pozytywnych historii, które stają się udziałem klientów, także moim.

W pączkowym rytmie

Pracownia sprzedająca „pączki z Górczewskiej” istnieje od 1925 roku i mam wrażenie, że nieco z ducha tamtych lat przetrwało do dziś. Dni odmierza się tu pączkami – na drzwiach znajdziecie dwie zawieszki: “otwarte” oraz “pączki sprzedane”. W czasach, gdy wymusza się na nas planowanie każdej niemal sekundy, jest coś dekadenckiego w ignorowaniu tych wymagań, a przecież godzina określona jako “pączki sprzedane” jest tak bardzo nieuchwytna, zmienna. Jest w tym również smakowita tajemnica – czy tym razem się uda? Gdy przechodzę obok pączkarni, jak nazywa to miejsce mój syn, zerkam, czy przed wejściem stoi sfatygowany brązowy stołek. Jego obecność to widoczny z daleka sygnał, że pączki jeszcze są.

Ponieważ mijamy pączkarnię w drodze do przedszkola, zapach pączków kusi mnie każdego ranka. Otwierają jednak dopiero o 9, więc odprowadzając Edgara nie mogę zaopatrzyć się w łakocie. Pozostaje mi cieszyć się pączkami w dni, kiedy pracuję z domu, soboty albo – rzadki przypadek, bo zwykle już wtedy po pączkach nie ma śladu – gdy wracam z biura. A radość z pączków jest przeogromna. Zapakowane z prosty papier i charakterystyczny sznureczek niosę do domu często jeszcze ciepłe i… zjadam. Kupuję skromnie – 4 lub 6 sztuk, dość dla naszej niewielkiej rodziny. I jeszcze minipączki – to drugi i ostatni produkt, jak w pracowni można znaleźć. Idealne do kawy, na jeden kęs.

Jak wiele jest miejsc z tak minimalistyczną ofertą? Jak wiele jest miejsc, w których bez wahania mówi się klientowi: nie mamy pudełek, sposób pakowania pączków, z którego korzystamy jest najlepszy, bo się nie gniotą i nie pakujemy inaczej? Doceniam to, bo moim zdaniem pokazuje, że duch rzemieślniczy jest silny i może sobie poradzić w świecie masowej produkcji, nawet jeśli pracownia jest zamykana na cały miesiąc podczas wakacji (za to także brawa!).

Pozytywne chwile przy pączkach z Górczewskiej

Nikt nie napisze wprost, że jest to część oferty. Ale mógłby, bo zaglądając co jakiś czas do pączkarni, na pewno traficie na “swój moment” – chwilę, zdarzenie, dzięki któremu pokochacie to miejsce nie tylko za smak pączków. Mnie dziś przytrafiła się kolejna taka chwila.

Późnym popołudniem wracałam do domu, gdy – mimo braku stołka na zewnątrz – zobaczyłam klienta wychodzącego z cukierni z paczuszką pączków. Przyspieszyłam kroku i próbując wejść do środka trafiłam na ekspedientkę zamykającą drzwi. Musiałam mieć na twarzy wypisane rozczarowanie i desperację, bo sekundę po tym jak powiedziała, że widziany przeze mnie klient wyszedł z ostatnimi sztukami, dodała, że ma jeszcze trochę minipoączków i tę mogą być moje. Jasne, że chciałam je zabrać do domu i… zabrałam. W prezencie dostałam torebeczkę minipączków. To był najsłodszy prezent ostatnich dni. Słodkie były same pączki, radość mojej rodziny i poczucie, że tak się da – po prostu wręczyć klientowi z uśmiechem ostatnią torebkę pączków, która być może – gdyby nie jego pojawienie się – trafiłaby do domu sprzedawczyni. Tym bardziej – dziękuję!

Pączki z Górczewskiej zbliżają ludzi

I nie jest to wcale jedyna taka historia. Gdy kilka miesięcy temu Edgar przewrócił się jadąc rowerem i wrzeszczał w wniebogłosy, sprzedawczyni ofiarowała mu pączka. Nie jestem zwolenniczką słodyczy na pocieszenie, ale w tym geście widzę to, czego tak bardzo mi teraz brakuje: swobodę w okazywaniu uczuć i życzliwości między obcymi osobami. Jakbyśmy się krępowali być mili. A widać, że można inaczej. Gdy patrzę na Edgara zajadającego pączka na tym wystawionym przed sklepem stołeczku, czuję, że to jest definicja szczęścia.

Tak samo czułam się, gdy pewnego dnia wyszłam z pączkarni ze starszym, niewidomym panem. Poszliśmy razem na przystanek rozmawiając o tym jak trafiliśmy na pączki z Górczewskiej, o planach na resztę dnia, który przecież dobrze się zaczął (mieliśmy pączki!). On wsiadł w 171 i pojechał na spotkanie (może nawet randkę), ja udałam się do pracy. I ta krótka rozmowa to też była jedna z magicznych chwil, w której czuje się związek z ludźmi.

Życzę sobie i Wam więcej takich miejsc. A jeśli będziecie w okolicy – zjedzmy pączka razem. Przy okazji zwiedzimy Kolonię Wawelberga – niesłusznie zaniedbany kawałek warszawskiej historii.

Podobne posty – zainspiruj się!

Agata Szczotka-Sarna